Awatar Roch Brada

Wekeend marzeń i kilometrów

Takie rzeczy trzeba pisać na gorąco, zanim opadnie podjaranie i zostaną tylko wspomnienia. Bez chwili wahania Roch napisze, że weekend był najlepszym weekendem od dawna. I to nie dlatego, że dzieciory pojechały z Dziadkami na weekend w góry, tylko dlatego, że Roch z Żonką wzięli się w garść i zrealizowali, to co zaplanowali. Z racji swoich różnych projektów Roch uzbierał „zaskórniaki” w takiej ilości, że wystarczyło na bagażnik dachowy, żeby móc wozić rowery. Tak, rowery, bo są dwa bagażniki, a docelowo Roch planuje załadować na dach 4 rowery. A skoro bagażnik wskoczył na dach, a sakwy na rower to nie można było zmarnować takiej szansy. Dodatkowo dzieci w górach. Układ planet wskazywał na to, że będzie to weekend marzeń.

W piątek, przed weekendem, Roch zabrał się za składanie całości, czyli baza wskoczyła na relingi, a na bazę wskoczyły uchwyty na rowery. Ogólnie wszystko budziło zaufanie, a Roch coraz bardziej przekonywał się do podróży z rowerami. Zanim jednak to nastąpiło, Roch w planach miał wypad z Żonką do Tarnowskich Gór, a że weekend był „samotny” to czasu było na tyle, że spokojnie mogli planować powrót do domu rowerami, czyli cała trasa na rowerach.

Sobota, czyli w las i do przodu

Pobudka była ciężka, bo kto to widział, żeby wstawać o ósmej rano, w dzień, kiedy ma się wolne i nikt nie chodzi i nie woła o śniadanie albo nie chce się przytulać. No ale żeby zrobić taki dystans, trzeba było coś poświęcić — człowiek wyśpi się emeryturze, może nawet snem wiecznym. Na razie trzeba korzystać, ile się da. Tak więc szybka pobudka, bo tylko dwie drzemki na budziku, i już Roch był gotowy. Kawka, śniadanie — tak, tym razem Roch nauczył się na błędach — i można było ruszać w drogę. Trasa do Tarnowskich Gór standardowa, czyli do Woźnik przez wioski, a potem lasem. Tempo spokojne, bez napinania się i wyścigów. W Woźnikach pierwszy postój, baton, żeby cukier nie spadł, do tego Red Bull, kilka zdjęć i można wjeżdżać w las.

Drugi etap jest zawsze przyjemniejszy, bo jedzie się lasem, a to zawsze lepsze niż jeżdżenie drogami, nawet jak te są wiejski i mało uczęszczane. W lesie cień i chłód, ale też widoki i spokój, który sprawił, że tempo się uspokoiło jeszcze bardziej i w sumie do Tarnowskich Gór to raczej takie żeglowanie było, na wolnych obrotach. Dopiero w Tarnowskich Górach Roch poczuł pierwsze skurcze. Niestety, ale spora ilość kawy, którą Roch pije, skutecznie wypłukuje magnez, więc Roch pije taki musujące coś, żeby go uzupełniać. Jednak w trasie został mu kolejny Red Bull i tak dotoczył się do celu, czyli do Tarnowskich Gór. Tam w aptece chciał kupić jakiś magnez, żeby wymieszać go z wodą w bidonie, ale znalazł coś lepszego.

Magnezowe szoty, w małej buteleczce. Niedobre jak diabli, ale skuteczne, prawie od razu skurcze ustąpiły i można było szukać jakiegoś obiadu, bo przecież jeszcze powrót, a biletów na PKP nie ma, bo plan nie przewiduje pociągu. Będąc na Śląsku (nie, dla Rocha Częstochowa to nie Śląsk), Roch zawsze włącza swoją śląską godkę i je to, co lubi najbardziej, czyli kluski śląski i roladę. Z modrą kapustą oczywiście. I to właśnie wpadło na obiad, po którym Roch czuł, że może fedrować las aż do Częstochowy. No i wyruszyli z powrotem.

Celem był jeszcze sklep „u pani Irenki”, o których Roch już wspominał, a który to sklep uratował go przed zgonem podczas BikeRomantic. To kultowe miejsce nie mogło się nie znaleźć na trasie. Po szybkim piwku 0% można było dalej jechać. I w sumie daleko się nie zajechało. Nawigacja, Locus oczywiście, znowu nawalił, bo ślad pokazywał dobrze (lewo to lewo), ale mówił źle (lewo to prawo). W końcu doprowadził Rocha i Żonkę pod Kalety do kopalni piasku „Drutarnia 2” i to był koniec wypadu lasem. To już drugi raz, kiedy ta chole*na nawigacja wykrzaczyła się. Drugi i ostatni, bo Locus poszedł do kosza. Perspektywa powrotu asfaltem ani dla Rocha, ani dla Żonki nie była czymś, w co chcieli iść, więc oboje — z przewagą Rocha — doszli do wniosku, że może by w Koszęcinie podjechać na dworzec PKP i resztę drogi spędzić w pociągu.

Raz, że robiło się ciemno, dwa, że w domu dwie świnki morskie się nudziły, a trzy jechanie główną drogą do domu nie jest czymś fajnym. Więc pełni goryczy, a dodatkowo wk*ny Roch, pojechali na dworzec PKP i tak zakończyli przygodę. Trasa to Częstochowa — Tarnowskie Góry — Koszęcin była zaliczona, 94 kilometry wpadły, a gó*any Locus poleciał w cyfrowy kosz. Rocha miał jeszcze jedną nawigację do sprawdzenia i akurat była do tego okazja w niedzielę, bo na niedzielę też był rowerowy plan.

Niedziela, czyli Żelazny Szlak Rowerowy

Od dawna Roch chciał pojechać na Żelazny, a teraz miał go w zasięgu ręki i roweru. Ponownie, pobudka o ósmej (+ dwie drzemki na budziku) w niedzielę, kawa i śniadanie, bo ten zestaw sprawdza się idealnie. Rowery na dach, tankownie pod korek i można ruszać do podboju Żelaznego. Nowa nawigacja, czyli Komoot, ślad wgrany i wszystko wskazywało na to, że to będzie kolejny dobrze spędzony dzień. Trasa krótsza, ale w sam raz na regenerację po sobocie. Łatwo i jak się wydawało płasko. Nogi nawet nie bolały, chęci ogromne, a sakwy załadowane piciem, Red Bullem i magnezowymi szotami o smaku cytrynowym i gęstości oleju 0W-40, ale działa i to się liczy. Sam szlak i dojazd do niego oznaczony idealnie, nie da się zgubić, nawet Roch, który potrafi zgubić samochód na parkingu w galerii, nawigował tam jak dzik w żołędziach.

Droga równa, idealna pod odpoczynek i relaks na rowerze. Trochę tłoczno, ale taka specyfika szlaku, więc tego nie bierzemy pod uwagę. Sporo miejsc do odpoczynku, wiaty, ławki no raj na ziemi. Komoot ogarnia nawigację o niebo lepiej niż Locus, nie zastanawia się gdzie skręcić, a sama kropka przesuwa się dużo lepiej niż w Locusie. Strzał w dziesiątkę — nawigacja idealna. Żelaznym Szlakiem Rowerowym można wjechać do Czech i tego właśnie Roch pragnął. Przekroczyć granicę i choć trochę pokręcić u naszych południowych sąsiadów, których Roch nigdy nie ma dość. Piwo i utopenec to wszystko, czego Roch potrzebuje do życia, a tam jest tego pod dostatkiem.

W Czechach jeździ się super, fajne drogi i widoki, mały ruch, choć żeby ogarnąć się w oznakowaniu szlaku, trzeba w głowie też przekroczyć granicę czeską, bo na początku to czeski film, ale jak już się ogranie oznakowanie to jest całkiem spoko. Komoot ani na chwilę nie zgubił śladu. W Karvinie giga zjazd, który pod koniec nawet trochę przeraził Rocha, ale udało się wyhamować. Czeska część Żelaznego jest piękna i w sumie jak Roch wróci na Żelazny (a wróci na pewno) to własnie po to, żeby przekroczyć Stranicę i pojeździć w miejscu, które go uspokaja i powoduje uśmiech sympatii. W sumie nie ma lepszego miejsca na awarię niż Masarykovo náměstí w Karvinie.

I tak właśnie tam Żonka zerwała łańcuch i na chwilę wyprawa się zatrzymała, ale Roch wziął ze sobą mini serwis i w miarę szybko ogarnął temat, który tak naprawdę sam spowodował, bo już od dawna miał wymienić Żonce napęd. Teraz już zamówił wszystko i będzie wymienione, bo kolejne wyprawy sam się nie zrobią. Po przerwie można było dalej jechać. Czech zostało jeszcze trochę do przejechania i to Rocha cieszyło, bo tam zawsze jest dobrze. Cała trasa po czeskiej stronie bardzo przyjemna, ładne widoki, równe drogi i tylko trzeba się pilnować, żeby nie „szukać” po stronie czeskiej. Po stronie Polskiej też jest dobrze — powrót drogami, jedynie podjazd na ostatnich kilometrach do Godowa trochę dobił Rocha, ale jak się przez pół drogi zjeżdżało, to gdzieś trzeba podjechać.

Żelazny Szlak Rowerowy to bajka, jak ktoś słyszał, że tam jest fajnie, to taka jest prawda, a nawet jest lepiej niż fajnie. Miejsce obowiązkowe dla każdego, dzieci też spokojnie sobie poradzą, jest nawet krótsza wersja szlaku, mająca około 30 kilometrów. I Czechy — z tego wszystkiego Roch najbardziej czekał właśnie na przekroczenie granicy. Czechy mógłby jeść łyżkami.

Dwa dni szczęścia, skurczów i roweru

Podsumowanie jest proste — jeśli to miał być prezent na zbliżające się urodziny Rocha, to był to najlepszy prezent pod słońcem. Rower, słońce, wypad z Żonką-Sakwiarą, która też chyba załapała bakcyla bikepacking’owego. W końcu solidne tanlines, masa zdjęć i widoków. Był nawet nieplanowany pociąg, ale pewnych rzeczy nie da się zaplanować, trzeba na nie zareagować. To był weekend marzeń i kropka. A wisienką na torcie był Żelazny Szlak Rowerowy i Czechy, które Roch widzi tak:

Roch pozdrawia Czytelników.


Opublikowano

w

, ,

przez

Komentarze

2 odpowiedzi na „Wekeend marzeń i kilometrów”

  1. Awatar Mir
    Mir

    Nie rozumiem ludzi co worzą rowery blachosmrodami , ja zawsze jadę pociągiem w pobliże projektu a później na rowerze. Plus jest również taki że nie muszę wracać w to samo miejsce

    1. Awatar Jacek Fefliński

      Mając dzieci trzeba trochę zmienić podejście – bo nie koniecznie chcą kisnąć na dworcu w oczekiwaniu na pociąg, albo jechać szybko bo jest ostatni pociąg i potem jest lipa.

      Do tego kwestia dojazdu, gdzie nie zawsze da się jechać lasem / DDRem tylko drogami publicznymi.

      Plusem blachosmrodu jest to, że nie jestem związany rozkładem PKP / PKS, a często bywa tak, że ostatni pociąg i potem już nic.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *