Roch długo nie mógł wysiedzieć w miejscu, bo zaraz po powrocie z Lasów Lublinieckich zaczął planować kolejny wypad. Tym razem chciał pojechać w inną stronę i niekoniecznie znowu w lasy. Uruchomił Komoota i zaczął przeglądać kierunki, w które mógłby się udać. Finalnie padło – znowu – na południe, ale nie były to lasy. Było to coś zupełnie innego. Niby blisko, bo od Częstochowy wyszło jakieś niecałe sto kilometrów, a jednak Roch nigdy tam nie był. Nie był też w innych miejscach tego typu, bo większość z nich znajduje się za granicą. Mowa oczywiście o pustyni – bo na pustyni jeszcze go nie było. Roch zaliczył Pustynię Błędowską.
Z tą pustynią to dziwna sprawa. Pustynia kojarzy się z wielbłądami, fatamorganą i brakiem wody. Do tego jakieś wypady na quadach czy innych koniach. Piramidy, sfinksy – wiadomo. Tego typu atrakcji Roch się jednak nie spodziewał, bo przecież ciężko pod Krakowem o wielbłądy. No, może jakieś alpaki. Klimat raczej też nie zaskoczy, a jedyne, co z pustyni można przywieźć, to pył saharyjski na samochodzie. Najważniejsze to otwarty umysł i zdrowe podejście do takich wypadów – bez nadmiernych oczekiwań wobec tego, co będzie na miejscu. Choć po zdjęciach z internetu można było się trochę naobiecywać.
Dojazd do pustyni i brak efektu „WOW”
Dojazd do pustyni? Całkiem spoko. Ale najlepiej być na parkingu jak najwcześniej. Popularne miejsce = duży ruch, mało miejsca i kombinowanie z samochodem. Roch był na miejscu około 11:00 i już zaczynało się robić tłoczno. Zanim zrzucił rowery z dachu, przybyło kilka samochodów więcej – każdy z rowerami. Tak więc przygodę z pustynią najlepiej zacząć z rana – wtedy mniej ludzi, więcej miejsca na parkingu i nie trzeba kluczyć między spacerowiczami.
Sama pustynia? No cóż… szczerze mówiąc, nie zrobiła na Rochu żadnego wrażenia. Ot, placek w lesie. Duży placek – ale tylko tyle. Roch nawet nie zrobił żadnego zdjęcia. Skupiał się raczej na tym, żeby nie wjechać w dziecko albo nie zahaczyć o psa biegnącego na rozwijanej smyczy. Początek był wręcz zniechęcający – „nie było to to, co obiecali”. Ale Roch nie dał za wygraną i postanowił, że mimo wszystko będzie chłonął atmosferę pustyni. W końcu spalił te sześć litrów paliwa, więc musi być fajnie, prawda?
Las i pierwsze problemy techniczne
A żeby było weselej – w Cubie Żonki coś się popsuło. Łańcuch zaczął przeskakiwać, jakby przerzutka się rozregulowała albo coś się skrzywiło. Dziwna sprawa, bo niecały tydzień wcześniej ten sam Cube przejechał Lasy Lublinieckie bez zająknięcia, a teraz jakieś problemy.
– „No OK” – pomyślał Roch – „wezmę się i naprawię.”
Postój, szukanie przyczyny, szybka regulacja przerzutki – trochę pomogło, ale na niektórych przełożeniach dalej przeskakiwało. Żona stwierdziła, że da radę, a morze ludzi, które zaczęło napływać, przekonało Rocha, że to nie jest usterka wymagająca szczególnej uwagi.
– „No, przeskakuje – i co mi pan zrobisz?” – pomyślał i ruszyli dalej.
Pustynia nadal nie robiła na nim wrażenia. Ale im bardziej się od niej oddalali, tym bardziej Rochowi się podobało. W końcu zakrzyknął w duchu: „Taaaak! W końcu laaasss!” i poczuł, że jednak ten las to jest to. Im głębiej w niego wjeżdżali, tym było fajniej. Szerokie szutry, soczysta zieleń rażąca w oczy, sprawne – poza Cubem – rowery. Roch przestał się zastanawiać, po co w ogóle tu przyjechał i czemu tłukł się na jakąś pustynię.









Były też fragmenty, nawet całkiem długie, z piaskiem zamiast premium szutrów – i te faktycznie męczyły. Czasem trzeba było nawet prowadzić rowery. Do tego w Cubie cały czas przeskakiwał łańcuch, więc niektóre odcinki były zwyczajnie irytujące. Ale widoki w lesie rekompensowały wszystkie niedogodności. Ogólnie – w lesie Rochowi podobało się znacznie bardziej niż na pustyni. Trasa była raczej płaska, nie licząc jednego podjazdu, który trochę dał się we znaki. Ale potem był epicki zjazd – oddech się ustabilizował, a uśmiech wrócił na twarz.
Podsumowanie
Cały wypad zaczął sprawiać Rochowi przyjemność dopiero wtedy, gdy wjechali do lasu. Sama pustynia – „no, taka sobie”, ale las dookoła pustyni to już premium szuterki, soczysta zieleń i całkiem fajne widoki. Nawet ten piach nie przeszkadzał aż tak bardzo – oczywiście z perspektywy krzesła i laptopa, bo wcześniej bywało ciężko. Czasem trzeba było zejść z roweru i prowadzić. Te fragmenty nie należały do najfajniejszych, ale były – i trzeba było je przejechać.


I taką trasę Roch poleca na weekendowe wypady z bombelkami.





Roch pozdrawia Czytelników.
Dodaj komentarz